Zachęcam, żeby przed przeczytaniem tego wpisu posłuchać Scherza h-moll, op. 20 Fryderyka Chopina, bo o tym utworze będzie dziś mowa.
(Na początku wyjaśnienie: nie mam wykształcenia muzycznego i nie potrafię dokonać analizy dzieła muzycznego, więc jeśli jesteś muzykiem, to wybacz mi wszystkie błędy).
Tym, co słuchającemu narzuca się w sposób oczywisty, jest kontrast między kolejnymi częściami utworu. Środkowa zupełnie różni się od pierwszej i trzeciej. To zasługa wykorzystanej przez Chopina formy repryzowej: ostatnia część powtarza pierwszą (z różnymi modulacjami), a część druga jest odmienna.
Teoria teorią, ale co się dzieje w tym utworze? Początek wyrywa nas ze spokoju – dwa akordy rozrywają niebo i ziemię (ta metafora nie jest przypadkowa – przeczytałam gdzieś, że te dwa akordy są jak dwa okrzyki u góry i u dołu klawiatury). Pierwsza część jest pełna szaleństwa, ostra, niepokojąca. Przenosi nas w świat pełen zagrożenia, niepewności, buntu. Jakby ciemność czaiła się za każdym rogiem, jakby cierpienie miało ostatnie słowo, jakby zło zatryumfowało.
I nagle… Kiedy już się wydaje, że nie ma nadziei, kiedy w ostatnich taktach pierwszej części dźwięki cichną, samotność wyziera z ciemności, a rozpacz puka do drzwi, wtedy słyszymy delikatną melodię kolędy „Lulajże Jezuniu”. Uspokaja się wszystko: melodia, harmonia, rytm. Dźwięki są kojące, przywołują na myśl kryształki śniegu błyszczące w blasku księżyca w wigilijny wieczór. Otwiera się przed nami zupełnie inny świat: nie ma bólu, nie ma niepewności, samotność nie zagraża, nienawiść nie pustoszy. Bóg się rodzi, moc truchleje. Cicha melodia nadziei prześwietla blaskiem mroki rozpaczy.
Jednak chaos nie daje o sobie zapomnieć. Wdziera się natarczywie: melodia kolędy zostaje brutalnie zakłócona przez akordy, które rozpoczęły cały utwór. Dzikie i ostre. Cztery ostatnie takty drugiej części to mój ulubiony fragment tego utworu. Melodia nadziei brzmi jeszcze, ale już wdziera się niepokój. Ostatnie, ciche nuty kolędy i znów rozdarcie. Jeszcze parę dźwięków i wspomnienie harmonii świata blednie. To jakby ktoś wypchnął nas nagle z ciepłego domu w zamieć śnieżną i mrok. Dzika wściekłość żywiołu, jak krzyk przerywający spokojny sen. Niepokój i poczucie zagrożenia rosną w zawrotnym tempie. Panika, dysonans, wściekłość. Szamotanina serca ogarniętego rozpaczliwą samotnością.
Jakie jest ostatnie słowo Chopinowskiego scherza? Kolęda nie powraca, szaleństwo ciemności wybrzmiewa aż do ostatnich dźwięków. Zostajemy z własną pustką i mrokami duszy. Tak, bo zło nie przychodzi tylko ze świata. Największe spustoszenie czyni zło, które uczyniliśmy własnym. Ono pustoszy serce.
Czy utwór Chopina jest więc pesymistyczny? Nie potrafię się z tym zgodzić. Wciąż mam w pamięci delikatną melodię kolędy, nie mogę jej zapomnieć. Melodia, która jest jak pragnienie zaszczepione głęboko w sercu świadczące o tym, że istnieje inny świat, nawet jeśli ledwo dostrzegalny, nawet jeśli zagłuszony przez hałaśliwość zła i beznadziei. Cicha melodia serca, które wierzy wbrew rozpaczy. Kolęda duszy.
Tę sytuację rozdarcia świata i tęsknoty za wiecznością opisał K. Wojtyła w jednej z części „Pieśni o Bogu ukrytym”:
„Jest tam. A tutaj nie ma nic prócz drżenia,
oprócz słów odszukanych z nicości –
ach, zostaje ci jeszcze cząstka tego zdziwienia,
które będzie całą treścią wieczności”
Scherzo Chopina jest dla mnie opowieścią o zranionym świecie. Nie ma łatwych rozwiązań. Nadzieja współistnieje z rozpaczą, a w każdym sercu nieustannie toczy się walka o zwycięstwo nadziei nad rozpaczą, światła nad ciemnością, dobra nad złem. Zło nie panuje w sposób absolutny, dobro jest obecne w świecie, może nie tak głośne i widoczne jak zło, ale zdolne przemieniać ludzkie serca.
A więc… Posłuchajmy jeszcze raz. Kto powiedział, że słuchanie muzyki nie może być modlitwą? Niech to scherzo będzie wyrazem pragnienia i tęsknoty za światem innym, niech będzie wołaniem z naszego chaosu, wołaniem o pokój i pełnię.
Kilka lat temu na portalu DEON usiłowałem (raczej nieudolnie) przekonywać innych do słuchania muzyki klasycznej, a ponieważ najbliżej mi było do muzyki Fryderyka Szopena (kocham ją-go od zawsze), to polecałem ją najczęściej.
Szopen nie był człowiekiem religijnym, czy wierzył to już inna sprawa (niewątpliwie nawrócił się na łożu śmierci). W muzyce przekraczał schematy i zasady. Żadne z jego czterech scherzc nie miało charakteru żartobliwego, a mimo to oznaczał je jako badinerie.
Scherzo h-moll op. 20 raczej nie miało nic wspólnego z walką dobra ze złem (w taki sposób błędnie sytuowali je niektórzy wcześni wydawcy tego utworu). Ono powstało jeszcze w Wiedniu w 1830-31r, pierwszym z szopenowskiej tułaczki na emigracji i to zaraz po wybuchu Powstania
Listopadowego. Słychać w nim rozpacz z powodu niemożności uczestnictwa w tych wydarzeniach, obawę o rodzinę w Warszawie, oraz ogromną tęsknotę za Godami w Polsce.
Tak Fryderyk opisywał to w listach do rodziców:
„Przeklinam chwilę wyjazdu… W salonie udaję spokojnego, a wróciwszy piorunuję na fortepianie… Wracam, gram, płaczę, śmieję się, idę spać, gaszę świecę i śnicie mi się zawsze… Wszystko, com dotychczas widział za granicą, zdaje mi się […] nieznośne i tylko mi wzdychać każe do domu, do tych błogich chwil, których cenić nie umiałem… Zdaje mi się, że to sen, że to odurzenie, że ja u Was – a to mi się śni, co słyszę”.
Cieszę się, że dzięki Pani ponownie na portalu mogę poczytać o muzyce Fryderyka. Dziękuję!
Piotr
https://www.youtube.com/watch?v=vj4gZMM4z3U
Bardzo dziękuję za ten komentarz i podzielenie się wiedzą! Wydaje mi się, że jedną rzeczą jest analiza historyczna i teoretyczna, a czym innym odbiór dzieła przez słuchacza. Myślę, że każdy jest uprawniony do tworzenia własnych interpretacji. Podobnie właściwie jest z poezją. Jedna rzecz to to popularne „co autor miał na myśli”, a druga to to, co dzieło wywołuje w odbiorcy. Obie są równie uprawnione. Ingarden kiedyś powiedział, że dzieło literackie (myślę, że także muzyczne) w momencie publikacji odrywa się od twórcy i zaczyna żyć własnym życiem – to odbiorca współtworzy dzieło. Skoro jest tak z literaturą – której domeną jest słowo – to o ile bardziej z muzyką instrumentalną, z istoty swej nieprzedstawieniową. I myślę, że na tym polega piękno muzyki, że pozwala słuchaczowi ją współtworzyć.
„I myślę, że na tym polega piękno muzyki, że pozwala słuchaczowi ją współtworzyć”.
Dziękuję za odpowiedź. W mojej ocenie odbiorca muzyki i twórca może ją co najwyżej współsłuchać, ale nie współtworzyć (przykładowo z autorem na instrumentach z epoki). Współtwórcy to raczej wszelkiej maści nowatorzy dokonujący transkrypcji.
Jeśli chodzi o interpretację utworu podzielam Pani wywód, mamy pełne prawo do własnego zdania. Niemniej jednak by nasz przekaz był spójny nie możemy w ocenie pomijać, czy dyskwalifikować faktów historycznych. Ja np. „jestem bardzo wymagającym czytelnikiem” jeśli chodzi o Szopena. 😉
Jeśli tytułowy problem z Pani tekstu stawiany jest jako pytanie otwarte, a nie potwierdzenie domniemania, to moja na nie odpowiedź brzmi: raczej niewiele (z całym szacunkiem do Pani, Szopena i jego twórczości).
Piotr
Myślę, że to kwestia granic interpretacji. Pisze Pan o dyskwalifikacji faktów historycznych. Myślę, że zależy od przyjętej perspektywy. Jeśli dokonujemy badań nad tym, jaki zamysł mógł mieć Chopin, rzeczywiście powinniśmy się ściśle trzymać tego, co pisał w listach, jaką miał wizję świata, a w naszym przypadku również to, czy był wierzący. Jeśli jednak próbujemy po prostu spojrzeć na dzieło i zobaczyć, co ono w nas wywołuje albo jak jeszcze inaczej możemy je odczytać – wtedy interpretacje odbiegające od tej „ortodoksyjnej” są nie tylko uprawnione, ale również pożądane. Sądzę, że wielka sztuka tym się charakteryzuje, że jest żywa nie tylko w czasie, w którym powstała, ale też później. Dobrym przykładem jest twórczość Shakespeare’a: nieustannie przywoływana, nieustannie interpretowana na nowe sposoby (reinterpretacje, wątki umieszczane w scenerii i problematyce współczesnej, pytania szekspirowskie stawiane przez ludzi współczesnego świata i odpowiedzi – inne, bo i czasy się zmieniły). Uwielbiam to bogactwo sztuki i że ona mieści zarówno interpretacje historyczne, jak i te, które nadają mu odbiorcy. Każdy dorzuca coś swojego. I to dzieło w „trzecim świecie” Poppera staje się jeszcze pełniejsze, barwniejsze i głębsze dzięki temu, że ktoś mu nadaje nowy rys. Oczywiście rozumiem i doceniam przedstawione przez Pana stanowisko. Wydaje mi się jednak, że nie jest ono jedynym uprawnionym.
A co do tytułu wpisu – cóż… świadomie kontrowersyjny, żeby przyciągnąć uwagę słuchaczy. I chyba osiągnął swój cel 🙂